Gdy piętnaście lat temu wizytowaliśmy Timbertown byliśmy zachwyceni nowatorskością pomysłu oraz jego realizacją. Było to pierwsze miejsce jakie mieliśmy okazję zobaczyć, gdzie realia dawnego życia przedstawione zostały w atrakcyjnej formie interaktywnego miasteczka z końca XIX wieku. Dotąd skanseny kojarzyły nam się z nudnawymi skupiskami budynków wypełnionymi przeróżnymi sprzętami z doczepionymi karteczkami „NIE DOTYKAĆ!”. Od tamtej pory minęło jednak sporo czasu i dzisiaj już Timbertown nie zrobiło na nas takiego wrażenia jakiego się spodziewaliśmy. Apetyty mieliśmy większe, a i Sitkom zaostrzyliśmy je naszymi opowieściami, więc i oni byli lekko rozczarowani. Inna sprawa, że w ciągu tego czasu zauważalnie zaniedbano część atrakcji, a z innych zrezygnowano w ogóle. Generalnie standard obniżył się znacząco, ale i tak, pomimo nienajlepszej pogody, było fajnie.
Całą noc siąpił deszcz, lecz gdy rano wstaliśmy ustał i tylko niebo pozostało spowite ciężkimi chmurami na resztę dnia. Przed śniadaniem podjechaliśmy pięćset metrów na stację benzynową by zatankować i wymienić żarówkę, a następnie wróciliśmy na poprzednie miejsce, gdzie w ciągu godziny zebraliśmy się i ruszyliśmy do skansenu Timbertown, który mieliśmy po drugiej stronie drogi. Tam spacerowaliśmy kilka godzin brodząc miejscami po kostki w błocie i zwierzęcych odchodach skutecznie zmieszanych ze sobą za sprawą nocnych opadów, co tylko dodawało realizmu temu miejscu. Z ciekawszych atrakcji należy wymienić: przejażdżkę kolejką ciągniętą przez stary parowóz, pokaz pracy zaprzęgu wołów używanych do transportu drewna, pracę kowala, który na naszych oczach z kawałka pręta wykuł ozdobny listek oraz prawie wypiętnował Lidce na przedramieniu literę P jak Polska, i na koniec rundkę bryczką wokół miasteczka.
Stacja kolejki |
W kuźni |
Po opuszczeniu Timbertown, a przed udaniem się w dalszą drogę poszliśmy jeszcze na lody, o których dzieci marzyły od rana.
Kto lubi lody? |
Do kamperów wróciliśmy ubłoceni po kolana, tak, że przed wejściem na pokład dziewczyny zarządziły kwarantannę. Z Timbertown pojechaliśmy do Koala Hospital w Port Macquarie, który mailowo poleciła nam Władzia, a o którym widziałem kiedyś film na Discovery. Na miejscu wolontariusz opowiedział nam o swoich podopiecznych – misiach koala odratowywanych po kolizjach z pojazdami, pogryzieniach przez psy i po poparzeniach w wyniku pożarów buszu. Większość z nas miała okazję oglądać te sympatyczne torbacze po raz pierwszy w życiu, a Zosia i Lidka były mocno zaskoczone ich niewielkimi rozmiarami. Z Koala Hospital ruszyliśmy dalej na północ Pacific Highway w kierunku Woolgoolga, w którym jutro chcemy oglądać hinduskie budowle wzniesione przez mieszkającą tu mniejszość przybyłą z Indii. Po drodze zrobiliśmy jeszcze dumpa, czyli opróżniliśmy chemiczne toalety i uzupełniliśmy wodę oraz wszyscy wzięliśmy prysznic, po którym, na pozostałą część trasy, dzieci nie sadzaliśmy już w fotelikach, tylko śpiące położyliśmy do łóżka. Na noc zatrzymaliśmy się na rest arei kilka kilometrów od celu i teraz siedzimy przy piwie i winie wraz ze starymi Sitkami.
Przebieg dziś: 211,00 km
Razem: 783,60 km
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz