sobota, 14 lipca 2012

Dzień 7.

   Gdy piętnaście lat temu wizytowaliśmy Timbertown byliśmy zachwyceni nowatorskością pomysłu oraz jego realizacją. Było to pierwsze miejsce jakie mieliśmy okazję zobaczyć, gdzie realia dawnego życia przedstawione zostały w atrakcyjnej formie interaktywnego miasteczka z końca XIX wieku. Dotąd skanseny kojarzyły nam się z nudnawymi skupiskami budynków wypełnionymi przeróżnymi sprzętami z doczepionymi karteczkami „NIE DOTYKAĆ!”. Od tamtej pory minęło jednak sporo czasu i dzisiaj już Timbertown nie zrobiło na nas takiego wrażenia jakiego się spodziewaliśmy. Apetyty mieliśmy większe, a i Sitkom zaostrzyliśmy je naszymi opowieściami, więc i oni byli lekko rozczarowani. Inna sprawa, że w ciągu tego czasu zauważalnie zaniedbano część atrakcji, a z innych zrezygnowano w ogóle. Generalnie standard obniżył się znacząco, ale i tak, pomimo nienajlepszej pogody, było fajnie.

   Całą noc siąpił deszcz, lecz gdy rano wstaliśmy ustał i tylko niebo pozostało spowite ciężkimi chmurami na resztę dnia. Przed śniadaniem podjechaliśmy pięćset metrów na stację benzynową by zatankować i wymienić żarówkę, a następnie wróciliśmy na poprzednie miejsce, gdzie w ciągu godziny zebraliśmy się i ruszyliśmy do skansenu Timbertown, który mieliśmy po drugiej stronie drogi. Tam spacerowaliśmy kilka godzin brodząc miejscami po kostki w błocie i zwierzęcych odchodach skutecznie zmieszanych ze sobą za sprawą nocnych opadów, co tylko dodawało realizmu temu miejscu. Z ciekawszych atrakcji należy wymienić: przejażdżkę kolejką ciągniętą przez stary parowóz, pokaz pracy zaprzęgu wołów używanych do transportu drewna, pracę kowala, który na naszych oczach z kawałka pręta wykuł ozdobny listek oraz prawie wypiętnował Lidce na przedramieniu literę P jak Polska, i na koniec rundkę bryczką wokół miasteczka.

Stacja kolejki

W kuźni



   Po opuszczeniu Timbertown, a przed udaniem się w dalszą drogę poszliśmy jeszcze na lody, o których dzieci marzyły od rana.

Kto lubi lody?


   Do kamperów wróciliśmy ubłoceni po kolana, tak, że przed wejściem na pokład dziewczyny zarządziły kwarantannę. Z Timbertown pojechaliśmy do Koala Hospital w Port Macquarie, który mailowo poleciła nam Władzia, a o którym widziałem kiedyś film na Discovery. Na miejscu wolontariusz opowiedział nam o swoich podopiecznych – misiach koala odratowywanych po kolizjach z pojazdami, pogryzieniach przez psy i po poparzeniach w wyniku pożarów buszu. Większość z nas miała okazję oglądać te sympatyczne torbacze po raz pierwszy w życiu, a Zosia i Lidka były mocno zaskoczone ich niewielkimi rozmiarami. Z Koala Hospital ruszyliśmy dalej na północ Pacific Highway w kierunku Woolgoolga, w którym jutro chcemy oglądać hinduskie budowle wzniesione przez mieszkającą tu mniejszość przybyłą z Indii. Po drodze zrobiliśmy jeszcze dumpa, czyli opróżniliśmy chemiczne toalety i uzupełniliśmy wodę oraz wszyscy wzięliśmy prysznic, po którym, na pozostałą część trasy, dzieci nie sadzaliśmy już w fotelikach, tylko śpiące położyliśmy do łóżka. Na noc zatrzymaliśmy się na rest arei kilka kilometrów od celu i teraz siedzimy przy piwie i winie wraz ze starymi Sitkami. 

Przebieg dziś: 211,00 km 
Razem: 783,60 km


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz