wtorek, 31 lipca 2012

Dzień 24.

   Z naszych planów nic nie wyszło. Wczorajszy wieczór po raz kolejny przeciągnął się do późnych godzin nocnych. Wszyscy już dawno spali, gdy ja z Tomkiem popijaliśmy wino i wspominaliśmy dawne, szkolne czasy.

Chateau de carton bez carton bo zamókł

   Noc była zimna, a temperatura spadła do zaledwie 3ºC. Wstaliśmy około 8.00 i okazało się, że żaden z nas nie może jeszcze prowadzić samochodu. W związku z tym do Mount Isa za kółkiem musiały usiąść dziewczyny. Ania była zachwycona, tak bardzo, że do końca dnia z wrażenia zaniemówiła. Zwłaszcza do Tomka. Próba zarezerwowania wycieczki po kopalni zakończyła się fiaskiem. Najbliższy wolny termin był na czwartek, a tyle czasu nie mieliśmy zamiaru tutaj spędzić. W końcu kopalnie nie są dla nas aż tak bardzo niezwykłe. Po zatankowaniu ruszyliśmy do Camooweal. Do tej małej mieściny dojechaliśmy przed 16.00 i natychmiast zameldowaliśmy się na sympatycznym, równie niewielkim kempingu. Po włączeniu prania i zjedzeniu obiadu, poszliśmy na spacer po miasteczku, zakończony dłuższym pobytem na starym, zdewastowanym placu zabaw.

Camooweal

Camooweal

Plac zabaw w Camooweal

   Wróciwszy na kemping, zrobiliśmy jeszcze kilka prań, tak, że w końcu zabrakło nam klamerek. W związku z tym wewnątrz kampera na czym się tylko da, mamy na noc porozwieszane wyprane ciuchy.

Na strychu

 Przebieg dziś: 248,10 km
Razem: 4 936,70 km

poniedziałek, 30 lipca 2012

Dzień 23.

   Jak się rano okazało, miejsce wcale nie było takie złe. Co prawda kamperów i przyczep nocowało tu sporo, ale nasze obozowisko miało wiele walorów krajobrazowych.

Poranek

  Nie minęła 8.00 gdy ruszyliśmy w kierunku Normanton, by Sitki mogli zakupić pieczywo. W tym czasie wstały dzieci i po zatrzymaniu się pod wczorajszym Tourist Information Centre zjedliśmy śniadanie.

Aborygeni

   Kilkadziesiąt minut później byliśmy już w drodze do Cloncurry. W zasadzie cała reszta dnia minęła nam w siodle. Zatrzymaliśmy się jedynie na lunch w Burke and Wills Junction oraz w Cloncurry na zakupy i tankowanie.

Jedyna knajpa w Burke and Wills Junction

Miłośnik trucków ze swoim fetyszem

  Po drodze oprócz monotonnych, acz dla mnie niezmiennie urzekających widoków australijskiego buszu, mieliśmy okazję podziwiać wyglądające jak ogromne cmentarze, skupiska termitier.

Cmentrarz

   Teraz stoimy niecałe sześćdziesiąt kilometrów od Mount Isa, w której jutro chcemy zwiedzić kopalnię bogatą w złoża miedzi, srebra, ołowiu i cynku. Szykujemy dzieci do spania a Ola z Anią gadają z mamą Jadzią. Całujemy i pozdrawiamy. Piotrka też…

Przebieg dziś: 465,60 km
Razem: 4 688,60 km

niedziela, 29 lipca 2012

Dzień 22.

   Wczorajszy suto zakropiony wieczór, opóźnił nasz dzisiejszy start. Dobrze, że wziąłem alkomat! Zresztą nic nas nie goniło, a poranek był piękny, choć chłodny. Zapowiadał się słoneczny, bardzo ciepły dzień. W planie mieliśmy dojechać do odległej o nieco ponad trzysta kilometrów Karumby położonej przy ujściu Norman River.

   Gdy wstałem, akurat świtało. Nalałem wody z baniaków awaryjnych do zbiornika i poszedłem do naszego ogniska. Jeszcze się tliło. Szybko naznosiłem suchych gałęzi i rozpaliłem je na nowo, tak że budzące się po kolei zmarzluchy miały się gdzie ogrzać myjąc zęby. Wyjechaliśmy dopiero kilka minut po 11.00 i na wszelki wypadek pierwsze kilkadziesiąt kilometrów do Croydon prowadziła Ola. Po drodze jedyną „atrakcją” były dziesiątki rozjechanych kangurów i żerujące na ich zwłokach wielkie czarne ptaszyska. W Croydon zatrzymaliśmy się na tankowanie i lody. Miasteczka, które teraz mijamy to typowe osady outbacku. Są maleńkie, ale mają wszystko co potrzebne ludziom do życia, tak by nie musieli jeździć setek kilometrów do większych ośrodków. W każdym z nich jest sklep, szkoła, knajpka, kościół i stacja benzynowa pełniąca zarazem funkcję warsztatu. A w tych kapinkę większych często również jakieś boisko czy pole golfowe, basen, przychodnia i kemping. Mieszka w nich od stukilkudziesięciu do półtora tysiąca osób. A łączy je jedno: są ciche, spokojne i puste. Kolejny przystanek zrobiliśmy w Normanton, już na Burke Developmental Road. Tam pierwsze kroki skierowaliśmy do dosyć nietypowego centrum informacji turystycznej. Zwykle w takich miejscach jest regał z ulotkami na temat lokalnych atrakcji oraz siedzi ktoś very friendly, natychmiast oferujący swoją pomoc. Tutejsze centrum mieści się w wielkim, może nawet zabytkowym budynku i oprócz standardowego wyposażenia prezentuje kilka ciekawych ekspozycji. Najbardziej zainteresowała nas ta, dotycząca powodzi, które co kilkanaście lat nawiedzają ten region. Było na niej sporo zdjęć pokazujących jak wygląda miasteczko w czasie takich kataklizmów. Wierzyć się nie chce, że ten wielki, płaski teren może być zalany kilkumetrową warstwą wody. Natknąłem się tam również na polski akcent. Na stoliku leżał plik spiętych kartek opowiadający dzieje Krystyny i Romana Pawłowskich. Gdy je czytałem zdałem sobie sprawę, że skądś znam tę historię i zacząłem szukać we własnej pamięci. W końcu znalazłem i polecam wszystkim zainteresowanym tę lekturę.

Pomnik krokodyla w Normanton

   Z Normanton pojechaliśmy już prosto do wymarłej Karumby w której nie uświadczyliśmy otwartego sklepu, a czynną stację benzynową trafiliśmy dopiero za trzecim podejściem. W Karumbie byliśmy do zmierzchu, bezskutecznie szukając miejsca z którego moglibyśmy spojrzeć na zatokę Karpentaria. Widzieliśmy za to boisko futbolowe, na którym zamiast piłkarzy pasło się kilkadziesiąt kangurów. Wystarczyło jednak wypuścić z aut szóstkę naszych dzieciaków, by w kilka chwil po kangurach nie było śladu.

Potencjalni samobójcy

Ujście Norman River do Zatoki Karpentaria

  Jako, że żadna restauracja nie była czynna, kolację przygotowaliśmy sobie we własnym zakresie, parkując nad brzegiem Norman River. Ostatni odcinek trasy na dzisiaj to czterdzieści kilometrów z powrotem Burke Developmental Road na znajdującą się mniej więcej w połowie drogi pomiędzy Karumbą, a Normanton rest areę. Jechaliśmy już po zmroku bardzo powoli, bo kangurów na poboczach były setki i nigdy nie wiadomo co takiemu strzeli do łba. Na miejsce dotarliśmy po 20.00. Maja i Tomek zasnęli nam po drodze. Dobrze, że Ola wykąpała ich zaraz po kolacji.

Susły

   My chyba też zaraz się położymy, bo jakoś nikt nie ma ochoty na imprezowanie, zwłaszcza, że miejsce nie jest szczególnie ładne, a wokół roi się od kamperów i przyczep. Jeszcze tylko Tomek wpadł na chwilę przejrzeć z Olą mapę i omówić plan na kolejne dni.

Przebieg dziś: 365,10 km
Razem: 4 223,00 km

sobota, 28 lipca 2012

Dzień 21.

   Gdy dzisiaj tuż po 9.00 na naszą rest areę podjechał kamper z naklejkami Britza i po chwili wysypała się z niego rodzina Sitków, doświadczyliśmy na własnej skórze, cudu zmartwychwstania. To co w tym momencie czuliśmy, można chyba porównać tylko do emocji, jakie przeżywali ludzie odnajdujący swoich bliskich po wojennej zawierusze, a o których śmierci byli już przekonani.

   Kładąc się wczoraj spać, po kilku godzinach bezowocnego oczekiwania, byliśmy mocno zaniepokojeni. Minęła północ, a Sitków wciąż nie było i co gorsza, ich telefon nie odpowiadał. Pocieszaliśmy się jednak, że pewno zdroworozsądkowo zatrzymali się po drodze by odpocząć i nie ryzykować jazdy po męczącym dniu lub w najgorszym razie zabrakło im w górach paliwa, bo Tomek zapomniał zatankować i teraz muszą czekać do rana na jakiegoś stopa by podwiózł ich z baniaczkiem do najbliższej miejscowości. Po nerwowej nocy nastał zimny poranek. Zaczęliśmy codzienną krzątaninę, ale z każdą mijającą chwilą nasz niepokój się potęgował. Rozważaliśmy wszystkie możliwe nieszczęścia jakie mogły się im przytrafić i z minuty na minutę mieliśmy czarniejsze myśli. Cali w nerwach zjedliśmy śniadanie wciąż wypatrując czy nie podjeżdżają. Dochodziła 9.00, gdy stwierdziliśmy, że na 100% musiało wydarzyć się coś złego, bo do tej pory na pewno zdążyliby już do nas dojechać, a przynajmniej znaleźliby się w zasięgu sieci komórkowej, nawet gdyby spali po drodze. Zadzwoniłem na policję. Na szczęście dyżurny nie miał żadnego raportu o wypadku drogowym z udziałem kampera. Trochę nas to uspokoiło, ale nijak nie potrafiliśmy sobie wytłumaczyć co mogło ich zatrzymać, bo przecież bez ważnego powodu nie zostawiliby na noc Nadii u nas. Gdy właśnie ustalaliśmy co robimy dalej, czy jedziemy do najbliższej miejscowości by na posterunku policji zgłosić zaginięcie, czy wracamy domniemaną trasą ich przejazdu wypatrując na poboczach unieruchomionego kampera, nareszcie przyjechali. Kamień spadł nam z serca i wszyscy daliśmy wyraz swojej radości z tego spotkania. Witaliśmy się tak, jakbyśmy jako jedyni na Ziemi przeżyli globalny kataklizm. Okazało się, że Sitki spali zaledwie półtora kilometra od nas, na wcześniejszej rest arei. Po dotarciu do niej o 22.30 pomyśleli, że to jest właśnie nasze umówione miejsce przy skrzyżowaniu, a nas po prostu jeszcze nie ma i nie podjechali dalej by się upewnić. Na domiar złego, oba ich telefony uszkodziły się w czasie ładowania i nie dało się z nich dzwonić. Całe szczęście, że wszystko się dobrze skończyło. Po powitaniu zaprosiliśmy ich do nas na herbatę by podzielili się wrażeniami z wycieczki na rafę. Wszystkim się bardzo podobało. Spędzili dzień snorkelingując, obserwując rafę z łodzi o przeszklonym dnie i burtach, podziwiając ryby z podwodnego obserwatorium oraz, co dla Tomka najważniejsze, zajadając się na lunch owocami morza. Po wysłuchaniu opowieści i wypiciu herbaty, ruszyliśmy w kierunku Karumby położonej nad zatoką Karpentaria. Mamy nadzieję dotrzeć tam jutro. Kilkanaście kilometrów za skrętem w Gulf Developmental Road zjechaliśmy do Undary chcąc odwiedzić Undara Volcanic National Park z charakterystycznymi dla tego miejsca wulkanicznymi kominami. Na miejscu okazało się jednak, że oglądać można je tylko podczas zorganizowanych wycieczek z przewodnikiem, a następna będzie dopiero za dwie godziny. Nie bardzo nam się to uśmiechało, więc udaliśmy się jedynie na półtoragodzinny spacer po urokliwej okolicy i ruszyliśmy dalej na zachód.

Na spacerze

She's cute, isn't she?

Na szlaku

   Przed zatrzymaniem się na noc zrobiliśmy już tylko dwa postoje – jeden na punkcie widokowym i drugi w Georgetown na dumpa. Ruch samochodowy w tej części Australii jest niewielki. Często przez kilkadziesiąt minut nie mijamy ani jednego pojazdu. Nadszedł więc czas by spełnić obietnicę i dać dzieciakom trochę pokierować. Chorowali na to od kiedy zobaczyli na zdjęciach z Kanady jak Zosia i Lidka prowadzą kampera.

Na punkcie widokowym

Dzieciaki...

... powożą

   Nocujemy w połowie drogi między Georgetown, a Croydon w przydrożnej zatoce. Jest tu cisza i spokój, gdyż jesteśmy prawie sami, a samochody przejeżdżają raz na kilka godzin. Wczuwamy się w urokliwy klimat buszu. Rozpaliliśmy ognisko ku uciesze dzieciaków, a Sitki zjedli wykwintną kolację na ławeczce nieopodal.

Ognisko

   Wieczór przeciągnął się do północy. Siedzieliśmy przy ognisku popijając wino, piwo i śpiewając piosenki. Jak do tej pory był to najmilej zakończony dzień tych wakacji.

Przebieg dziś: 244,80 km
Razem: 3 857,90 km

piątek, 27 lipca 2012

Dzień 20.

   Trzy tygodnie temu wyjechaliśmy z Polski. Przeleciało… Mija szesnasty dzień przemierzania tego wielkiego kraju, a jak do tej pory poruszaliśmy się tylko wzdłuż wschodniego wybrzeża. Australię za którą tak tęskniliśmy, tę czerwoną, suchą, wypaloną słońcem zostawiliśmy sobie na deser. I dzisiaj nadszedł wreszcie ten dzień, w którym przekroczyliśmy Wielkie Góry Wododziałowe zapuszczając się pomału w Outback.

   Wyspaliśmy się. Gdyby nas Majka nie ponaglała do wstania z wyrek, jeszcze byśmy chętnie poleżeli. My dopiero otwieraliśmy oczy, a Sitki byli już po śniadaniu i kończyli przygotowania do wycieczki na Wielką Rafę Koralową. Kilkanaście minut później podrzucili nam Nadię, która spędzi dzisiejszy dzień z nami. Po krótkim pożegnaniu pojechali. My tymczasem nieśpiesznie zjedliśmy śniadanie, przygotowaliśmy auto do drogi i zaczęliśmy się zastanawiać gdzie dziś pojechać i co robić. W każdym razie pewne było to, że musi być woda, bo dzieciakom bardzo zależało na pływaniu. Z kilku pomysłów ostatecznie zdecydowaliśmy się na wizytę w Lake Eacham National Park, mieszczącym się kilka kilometrów na wschód od Yungaburra. Krater dawno wygasłego wulkanu wypełnia tu jezioro z krystalicznie czystą i przejrzystą, aczkolwiek dosyć chłodną wodą.
   Po wyjechaniu z parkingu na którym spędziliśmy noc, przejechaliśmy przez centrum Port Douglas i skierowaliśmy się, na Flagstock Lookout pokonując prowadzący do niego bardzo stromy podjazd. Z punktu roztaczał się widok na miasto i długą miejską plażę.

Flagstock lookout

   Prosto stamtąd wyruszyliśmy do odległego o sto dwadzieścia kilometrów Lake Eacham National Park. Droga z Port Douglas początkowo pięła się serpentynami ostro w górę, znak, że zaczęliśmy pokonywać Wielkie Góry Wododziałowe. Wiodła przy tym cały czas przez bujny, pomimo pory suchej, las deszczowy, więc widoki mieliśmy bajeczne. Po przekroczeniu gór i wjechaniu na Płaskowyż Atherton, krajobraz zmienił się diametralnie, ale nadal pozostał malowniczy, taki jaki wszyscy znamy z pocztówek z australijskiego interioru. Zaczęły się wreszcie wielkie, puste przestrzenie z rzadka usiane farmami. Długie odcinki szosy były prościutkie i pozbawione większych wzniesień. Przyroda zdecydowanie zubożała i zrobiło się sucho. Mijane po drodze niewielkie, prowincjonalne miasteczka mają już ten charakterystyczny dla outbacku klimat australijskiego „no worries”. Bardzo za tym tęskniliśmy. Po drodze w Mareeba zatankowaliśmy, uzupełniliśmy wodę i o 13.00 dotarliśmy nad Eacham Lake. Temperatura oscylowała wokół 21°C, a niebo było częściowo zachmurzone i słońce przebijało się sporadycznie. Woda również nie była zbyt ciepła, ale pomimo oporów weszliśmy do niej we trójkę: Maja, Tomek i ja. Początkowo mieliśmy lekkie obawy, gdyż nad brzegiem wił się w trawie jakiś czarny wąż. Jednak według zapewnień kolesia, który mu się przyglądał, był to nieszkodliwy wąż wodny. Pomimo tego byliśmy mu (wężowi, nie kolesiowi) wdzięczni, iż nie zechciał nam towarzyszyć w czasie kąpieli. 

Nie ma węża... nuuudy...

  Po wyjściu z wody, gdy zmarzliśmy już wystarczająco, poleżeliśmy sobie na trawie grzejąc się w promieniach popołudniowego słońca, które wreszcie przedarło się przez chmury. Nad brzegiem Eacham Lake pozostaliśmy do wieczora czekając aż zadzwonią Sitki dając nam znać, iż zakończyli już swoją wyprawę na Rafę i wyjeżdżają z Port Douglas. W tym czasie zjedliśmy tu obiad, racząc się trunkami, a dzieciaki świetnie bawiły się we trójkę, na przemian to wewnątrz, to na zewnątrz kampera.

Laba...

Obiad...



  O 16.45 zadzwonił Tomek i postanowiliśmy spotkać się na umówionej rano rest arei sześćdziesiąt osiem kilometrów za Mount Garnet. Było już kilka minut po18.00 i zapadał zmrok, gdy udało nam się wyruszyć. Wcześniej jeszcze Ola wykąpała całą trójkę maluchów, a ja poznosiłem do auta cały rozwleczony w ciągu tych kilku godzin po trawniku ekwipunek. Dzielące nas od umówionego miejsca sto siedemdziesiąt dwa kilometry wiodły przez teren płaskowyżu, więc droga to wznosiła się, to znów opadała, ale na szczęście pozbawiona była serpentyn. Zresztą różnice wzniesień również nie były duże, więc jechało się przyjemnie. Na miejsce dotarliśmy o 21.00, przenieśliśmy dzieciaki do łóżek i zaczęliśmy czekać na Sitków, obstawiając o której przyjadą. Mają spory kawałek do przebycia, a na pewno są po dzisiejszym dniu pełnym wrażeń, nieźle zmęczeni. Jak na razie nie potrafimy się do nich dodzwonić – pewno pokonują Wielkie Góry Wododziałowe, a tam licho z zasięgiem.

Przebieg dziś: 312,00 km
Razem: 3 613,10 km

czwartek, 26 lipca 2012

Dzień 19.

   I znowu pobudka kilka minut po 6.00, bo na 9.15 mieliśmy zarezerwowaną kolejkę linową Skyrail do Kurandy. Szybko zjedliśmy śniadanie i po oporządzeniu kampera oraz dzieci, wszyscy z wyjątkiem mnie i Tomka dużego poszli jeszcze na naleśniki (taki zwyczaj na tym kempingu, że w czwartki między 8.00, a 9.00 w ogrodzie przy basenach smażą naleśniki i częstują kawą). Przy wejściu do ogrodów pani pyta o imię i narodowość, zapisuje je na karteczce, którą następnie każdemu przykleja. Po odstaniu w kolejce i usłyszeniu od jednego z kucharzy „Smacznego…”, dostajemy naleśniki, okraszamy je syropem klonowym, miodem, cynamonem – co kto lubi, i nie korzystając z piknikowej atmosfery tego miejsca, wracamy do kamperów – czas goni.

   Kuranda to górskie miasteczko, słynące z odbywających się tu targów. Leży ona w sercu wyjątkowo malowniczej, tropikalnej krainy. Niestety, urok Kurandy już dawno temu przestał być tajemnicą, a w dni targowe (takie jak dziś) miasteczko zapełnia się hordami turystów (takimi jak my). Choć w większości sklepów i stoisk handluje się wyłącznie tandetnymi pamiątkami, nadal zachowało się kilka straganów, na których można zaopatrzyć się w ciekawe wyroby artystyczne i rękodzielnicze. Do Kurandy wjeżdżaliśmy sześcioosobowymi gondolkami. Po drodze czekały nas dwie przesiadki połączone ze spacerem po lesie deszczowym.

Kolejka linowa do Kurandy

   Na miejscu, około 11.00, pierwsze kroki skierowaliśmy do Butterfly Sanctuary. Tam wszyscy z wyjątkiem mnie, obserwowali setki fruwających wokół, bajecznie kolorowych motyli. Niektóre z nich siadały im na ramionach czy kapeluszach. W butterfly nursery poznali proces rozmnażania i rozwoju tych pięknych owadów. Jako, że dziesięć lat temu miałem już sposobność zobaczyć Butterfly Sanctuary i nie wywarło ono na mnie jakiegoś magicznego wrażenia, tym razem odpuściłem sobie tę przyjemność i w tym czasie poszwendałem się po miasteczku.

Butterfly Sanctuary

Butterfly Sanctuary

   Z Buttefly Sanctuary już wszyscy razem wyruszyliśmy na przechadzkę uliczkami Kurandy, podczas której odwiedziliśmy na miejscowych targowiskach kilkanaście stoisk z rękodziełem i pamiątkami, lodziarnię i zjedliśmy obiad w restauracji.

Obiad w Kurandzie

   Tak upłynął nam czas do 15.30, o której to godzinie wyruszał pociąg Kuranda Scenic Railway do Freshwater. Podróż zajęła ponad dziewięćdziesiąt minut, podczas których zabytkowa kolejka jadąc poprzez las deszczowy mijała piękny wodospad Barron Falls, posuwała się powolutku nad skalnymi, kilkusetmetrowymi urwiskami, przejeżdżała liczne tunele i mosty dając nam okazję podziwiania krajobrazów przez okienka wagonów zbudowanych w początkach XX wieku.

Wsiadać, wsiadać, drzwi zamykać!!!

Kuranda Scenic Railway




   Po dotarciu do Freshwater pojechaliśmy z Tomkiem autobusem pod dolną stację kolejki Skyrail, gdzie rano zostawiliśmy nasze kampery. Następnie wróciliśmy ponownie do Freshwater po resztę ekipy i skierowaliśmy się prosto do Port Douglas, skąd jutro Sitki wyruszają na rafę. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Woolworthcie na duże zakupy, bo w spiżarniach pustki. Nie mieliśmy zbyt daleko (około sześćdziesiąt kilometrów), więc odległość dzielącą nas od Port Douglas pokonaliśmy w niecałe dwie godziny i teraz stoimy na parkingu pod miejscową informacją turystyczną. Sitki chyba padli ze zmęczenia, bo jakoś do nas nie zapukali na wieczorne winko. W takim razie zaraz kładziemy się spać (dzieci posnęły w drodze).

Przebieg dziś: 98,00 km
Razem: 3 301,10 km

środa, 25 lipca 2012

Dzień 18.

   W środku nocy obudziła mnie Ola, wnerwiona na maksa, żebym natychmiast wyłączył budzik. Jak się po chwili okazało, tym razem wyjątkowo to nie ja zawiniłem, tylko jakiś biedny kogut w sąsiedztwie domagał się swoich praw do jaj. W każdym razie „przepraszam” nie usłyszałem. Zresztą u Sitków było podobnie. Zosia wstała i próbowała obudzić Anię, bo myślała, że alarm w jej telefonie tak wyje. Oczywiście dostała za to taką burę, że resztę dnia chodziła z nisko opuszczoną głową. Nihil novi sub Solem. Chcąc, nie chcąc wstaliśmy wszyscy i szybciutko ruszyliśmy do Cairns. W międzyczasie nastał piękny, ciepły dzień. Po dotarciu do centrum wysadziliśmy dziewczyny z dziećmi na Esplanade i pojechaliśmy do miejscowego oddziału Britza. Byliśmy nastawieni bardzo wojowniczo, ale jak się okazało zupełnie niepotrzebnie. Znowu zatryumfowało australijskie „no worries”. Po krótkich oględzinach szef serwisu stwierdził, że nie ma w ogóle dyskusji i oczywiście część naszych opon wymaga natychmiastowej wymiany. Podjechaliśmy więc do serwisu oponiarskiego współpracującego z Britzem i już po półtorej godzinie mieliśmy wymienionych przynajmniej pięć opon – cztery u mnie i jedna u Tomka. Przy okazji naprawiono w moim kamperze gniazdko zapalniczki oraz wymieniono korek wlewu paliwa. Podziękowawszy ruszyliśmy z powrotem do centrum. Po przejechaniu jakichś szesnastu centymetrów, coś nagle strzeliło u mnie na przedniej osi. Jak się okazało, „fachowcy” zapomnieli przykręcić śruby w prawym przednim kole. Drobiazg – po trzydziestu sekundach było gotowe! Tymczasem nasze Panie i dzieci spacerowały wzdłuż Esplanade, dokazywały na basenie, kupowały kartki i wypiły pyszną kawę z okazji urodzin Sylwii Kwitek. Następnie zaprowadziły dzieciaki na duży plac zabaw z wodnymi atrakcjami.
 
Wodne atrakcje na plaży w Cairns

   Mniej więcej o 16.00, kiedy opuszczaliśmy serwis zdzwoniliśmy się dziewczynami i podjechaliśmy po nie na Esplanade. Prosto stamtąd udaliśmy na świetny kamping Big4 Coconut Resort. Tam czekało nas mnóstwo atrakcji: baseny, place zabaw, wielkie dmuchane poduchy do skakania i ogromny teren do zabaw. Gdy dzieci poszły spać, resztę miłego wieczoru spędziliśmy w naszym kamperze.

Tłuścioszki

Mama z córą...

 
Przebieg dziś: 187,40 km
Razem: 3 203,10 km

wtorek, 24 lipca 2012

Dzień 17.

   Pobudka jeszcze po ciemku, bo kilka minut po 6.00 i od razu ruszamy do odległego o ponad trzydzieści kilometrów portu w Townsville. Śniadanie przygotowaliśmy wczoraj wieczorem i teraz mamy ze sobą furę kanapek na cały dzień. Udało nam się zdążyć na prom odchodzący o 7.45 i po kolejnych dwudziestu minutach jesteśmy na Magnetic Island. Niestety nieświadomi, że popełniamy błąd, rozchodzimy się po terminalu – jedni na sikanie, inni zasięgnąć informacji, tak że ucieka nam autobus. Dopiero po niewczasie orientujemy się, że następny będzie za pięćdziesiąt minut, czyli po pasażerów przybywających kolejnym promem. Nie mamy wyboru – musimy poczekać. W tym czasie jemy śniadanie i zapoznajemy się z ulotkami. W autobusie kupujemy całodzienny bilet i jedziemy do Arcadii. Przed wyruszeniem na pieszy szlak wiodący do Horseshoe Bay idziemy jeszcze z dzieciakami na plac zabaw tuż przy plaży, gdzie spędzamy kilka chwil.

Plac zabaw w Arcadii

   Po kilkunastu minutach ruszamy wreszcie na wędrówkę. Ścieżka początkowo biegnie łagodnie pod górę i po osiągnięciu wzniesienia dociera do punktu widokowego. Dalej, aż do rozwidlenia szlaków jest już płasko. Niestety na tymże rozwidleniu okazuje się, że nasza trasa jest zamknięta, a na wracanie drugą odnogą do Nelly Bay (tam gdzie dopływają promy) nie mamy ochoty.

Na szlaku

   Schodzimy więc z powrotem do Arcadii, gdzie jemy drugie śniadanie i wsiadamy do autobusu, który zawozi nas do Horseshoe Bay. Tam znajdujemy sobie miejsce na plaży przy wielkim głazie, rozkładamy nasze bety i spędzamy kilka następnych godzin. Dzieciaki są przeszczęśliwe – ganiają, pływają, snorkelingują i tarzają się w piachu.


Na Horseshoe Bay

Na Horseshoe Bay

Koniec plażowania

   Około 15.30 zbieramy się i w dwadzieścia minut później jedziemy już na przeciwległy koniec wyspy, do Picnic Bay, która nas rozczarowuje, gdyż okazuje się być wymarłą wiochą. Molo, jej jedyna atrakcja, jest akurat w remoncie i z tego powodu niedostępne. Jako, że robi się późno, pierwszym możliwym autobusem wracamy do Nelly Bay, a stamtąd promem do Townsville.

Czekamy na prom

   W międzyczasie zapada zmrok. Jeszcze tylko szybko przed opuszczeniem parkingu uzupełniamy wodę w kamperze ze zbiorników awaryjnych i wyjeżdżamy w kierunku Cairns. Na noc zatrzymujemy się na rest arei sto sześćdziesiąt pięć kilometrów przed celem. Jesteśmy bardzo zmęczeni, a jutro może być ciężki dzień w związku z wizytą w Britzie w sprawie opon.

Przebieg dziś: 218,40 km
Razem: 3 015,70 km

poniedziałek, 23 lipca 2012

Dzień 16.

   Dzisiaj mieliśmy okazję przekonać się jak ważne jest, by powtórnie sprawdzać informacje, a nie polegać na własnej pamięci. Byliśmy przekonani, że jeden z oddziałów Britza mieści się w Townsville, ale szukając dokładnego adresu okazało się, iż to pomyłka i jest on dopiero w Cairns. W związku z tym cały nasz poranny pośpiech i misternie zbudowany plan dnia, okazały się być psu na budę.

   Wstaliśmy wcześnie i prawie natychmiast ruszyliśmy w drogę do Billabong Sanctuary, tak by zdążyć na jego otwarcie o 8.00. Dzielący nas dystans pokonaliśmy w niecałą godzinę, jedząc w czasie jazdy śniadanie. Po dotarciu na miejsce okazało się jednak, że dane w przewodniku sprzed piętnastu lat lekko się zdezaktualizowały i na otwarcie musimy poczekać jeszcze godzinę. Punktualnie o 9.00 weszliśmy na teren parku, gdzie przywitały nas szwendające się wszędzie kaczki, kangury oraz około dwóch tysięcy żółwi pływających w centralnie usytuowanym billabongu. Dzieciaki i my mieliśmy tutaj mnóstwo radochy, gdyż mogliśmy karmić niewielkie kangury i wielkie kazuary, dotykać wombata, koale, dingo, węża, jaszczurkę oraz krokodyla. Ponadto na koniec naszego pobytu, przyglądaliśmy się karmieniu krokodyli.

Kan...

... gur

Woombat

Koala

Koala

Pyton

Mały krokodyl

Duży krokodyl


   Punktualnie o 14.00 opuściliśmy Billabong Sanctuary tak, by zdążyć do Britza przed godziną zamknięcia na wymianę opon. I tu, jak wiadomo, podczas wpisywania adresu do nawigacji, zorientowaliśmy się, że na pit stop musimy pojechać aż do Cairns. Nie wróciliśmy już jednak do parku, lecz pojechaliśmy do centrum wymarłego o tej porze Townsville. Znaleźliśmy informację turystyczną, gdzie popytaliśmy o zaplanowaną na jutro Magnetic Island, zaopatrzyliśmy się w mapy i ulotki na jej temat oraz kupiliśmy bilety na prom. Po spacerze postanowiliśmy zrobić dzieciakom obiecywaną od dawna niespodziankę i podjechaliśmy pod sklep ToysRus. Wśród półek pełnych zabawek maluchy szalały przez prawie godzinę, nie potrafiąc zdecydować się na tę jedną jedyną rzecz, a właściwie decydując się na wszystko. Koniec końców, każde wybrało sobie jedną zabawkę i wyszliśmy ze sklepu z psem dingo, konikiem, pociągiem i książeczką. Z Townsville pojechaliśmy około trzydziestu kilometrów na północ na znakomitą rest areę z której jutro skoro świt wracamy do centrum na nasz prom na Magnetic Island.

Przebieg dziś: 130,40 km
Razem: 2 797,30 km

niedziela, 22 lipca 2012

Dzień 15.

   Jak mówią przysłowia: dzień święty święcić. A czymże lepiej można go święcić niż pielgrzymką? Tak też skoro tylko uporaliśmy się z porannymi powinnościami typu higiena osobista, posiłek i porządek w zagrodzie, czym prędzej udaliśmy się na peregrynację w kierunku Mount Rooper w Conway National Park, z którego roztacza się przepiękny widok na wyspy Whitsunday. Przed wyruszeniem na szlak w ramach prewencji obiecaliśmy wszystkim niemarudzącym po drodze dzieciakom, że po powrocie do kampera dostaną loda na patyku. Jak się miało okazać, był to bardzo korzystny taktycznie manewr. Szlak nie był specjalnie wymagający, lecz liczył ponad siedem kilometrów i zaliczał po drodze spore, jak na możliwości naszych pociech, wzniesienie, z którego roztaczał się śliczny widok na zatokę i najbliższe wyspy Whitsunday Passage. Cała trasa zajęła nam niecałe pięć godzin podczas których spotkaliśmy wiele małych jaszczurek i jedną wielką – warana, zwanego przez miejscowych Goanna.

Z Synem

Odpoczynek

Goanna

   Mniej więcej po dwóch trzecich trasy, znaleźliśmy się na Swamp Bay – kamienistej plaży usianej szkieletami koralowców, na której odpoczęliśmy kilkadziesiąt minut, pozwalając dzieciakom wytaplać się na golasa w ciepłych wodach Pacyfiku.

Pokazówka

Na Swamp Bay


   Następnie wróciliśmy do kamperów i zanim pojechaliśmy do centrum Airlie Beach na posiłek, poczęstowaliśmy wszystkich dzielnych piechurów zasłużonymi lodami.

Warto było nie marudzić...

   Natychmiast po obiedzie ruszyliśmy na północ w kierunku Townsville. Na noc zatrzymaliśmy się kilkadziesiąt kilometrów od celu na Driver Reviver nieopodal Ayr.

Przebieg dziś: 204,60 km
Razem: 2 666,90 km