sobota, 25 sierpnia 2012

Dzień 48 (podróż powrotna 24 i 25 sierpnia).

   Minęła nasza ostatnia noc w Australii. Czas do domu. Z naszej dziesiątki tylko ja chciałbym tu jeszcze zostać. Najchętniej na zawsze. Cała reszta już bardzo tęskni za Polską i ogromnie cieszy się z powrotu. Od rana w naszym obozie panowała atmosfera radosnej krzątaniny i nie mówiło się o niczym innym jak tylko o tym co będzie gdy już znajdziemy się w domach. Starsi rozmarzali się na temat przygotowywanych przez babcie obiadów, a maluchy po prostu niecierpliwie czekały spotkania z dziadkami.

   Wstaliśmy dzisiaj nieco wcześniej niż zwykle, by jak najsprawniej zacząć przygotowania do oddania kamperów i opuszczenia Australii. Po śniadaniu dopakowaliśmy resztę rzeczy do toreb i walizek, ogarnęliśmy wnętrza aut, spuściliśmy wszelkie nieczystości, uzupełniliśmy świeżą wodę, a na koniec wszyscy wzięliśmy prysznic i tuż po 9.00 udaliśmy się na lotnisko.

Ostatnie chwile przy naszym kamperze

   Tam wysadziliśmy dziewczyny i dzieci oraz wypakowaliśmy bagaże, a następnie już tylko we dwóch pojechaliśmy do Britza. Formalności związane z oddawaniem aut nie trwały długo. Obyło się bez komplikacji i już po dwóch godzinach wysiadaliśmy z taksówki przed terminalem odlotów. Po kilkunastu minutach poszliśmy na odprawę, zastanawiając się czy tym razem wszystko będzie w porządku. Było.

A dzieciaki jak zwykle na glebie

Idziemy na odprawę

Gwiazda

   Gdy mieliśmy przy sobie już tylko bagaże podręczne, pozostało nam oczekiwanie na otwarcie gateu.

Pozostał nam bagaż podręczny

Czas ten spędziliśmy jedząc lody i włócząc się po sklepach, świadomi, że w ciągu najbliższych dwudziestu kilku godzin męczącej podróży nie będziemy mieli zbyt wielu okazji do poruszania się. W końcu nadeszła godzina wylotu. Zapakowaliśmy się całą gromadą do schludnego, pachnącego Airbusa A380 Singapore Airlines, z bardzo miłą i śliczną obsługą, by już po chwili startować do Singapuru. Ten trwający nieco ponad osiem godzin etap minął nam w miarę przyjemnie. Trochę spaliśmy, trochę oglądaliśmy filmy, a dzieci dodatkowo grały i głośno dokazywały.

I z czego oni się cieszą?



   Po dotarciu na miejsce zmieniliśmy tylko terminal, co zajęło nam kilkanaście minut i prawie natychmiast wsiedliśmy do kolejnego Airbusa A380, tym razem Lufthansy, lecącego do Frankfurtu. Niestety ten już nie był taki ładny, przestronny i wygodnie wyposażony. A co gorsza, uroda niemieckich stewardes pozostawia wiele do życzenia. Zwłaszcza w konfrontacji z paniami z singapurskich linii. Tak więc kolejne dwanaście godzin lotu nie upłynęło nam tak przyjemnie, jak poprzednie osiem. Było ciaśniej, jedzenie gorsze, a do tego byliśmy już zmęczeni, więc podróż dłużyła nam się w nieskończoność. Gdy wreszcie wylądowaliśmy we Frankfurcie, wciąż trwała noc, choć było już po 6.00 (w ciągu naszej prawie dwumiesięcznej nieobecności minęło lato i ubyło sporo dnia). Następnie pognaliśmy przez ogromne lotnisko do gateu przy którym czekał nasz samolot do Krakowa. Chociaż przesiadka odbywała się w obrębie jednego terminalu, to przejście zajęło nam kilkadziesiąt minut. Ostatni powietrzny odcinek podróży powrotnej minął bardzo szybko i o 9.50 stanęliśmy na polskiej ziemi. Po odebraniu bagaży zadzwoniłem po naszego busa, który czekał kilka kilometrów od lotniska, i poszliśmy na parking z którego miał nas odebrać. Podczas półtoragodzinnej jazdy do Rybnika wszyscy, z wyjątkiem szalejących dzieciaków, byliśmy padnięci. Do domu dotarliśmy około południa, wysadzając po drodze Sitków. Pierwsza przybiegła i przytuliła dzieciaki babcia Jadzia, a po chwili przed naszą furtką byli już wszyscy rodzice, babcia Gizela i dziadek Staś oraz ciocia Hela. Powitanie trwało kilka chwil, w ciągu których jeden przez drugiego, chaotycznie i głośno, próbowaliśmy przekazywać sobie wrażenia, emocje oraz najważniejsze wiadomości.

Powitanie

   Teraz jesteśmy już w naszym dawno nie widzianym domku i szykujemy się na wytęskniony obiad u mojej mamy – oczywiście będzie musaka!

   Na tym kończymy naszą relację. Pomimo kłopotów z dotarciem na miejsce, problemów z kamperami i nienajlepszej pogody podczas całego pobytu, tegoroczne długie wakacje uważamy za bardzo udane, bo to co najważniejsze, czyli towarzystwo, było pierwszorzędne. Dziękujemy wszystkim czytającym i komentującym tego bloga, czekającym na nas w kraju rodzinom oraz Władzi i jej ekipie za jak zwykle bardzo miłe przyjęcie nas na Antypodach.

Przebieg dziś: 21,70 km
Razem: 10 366,80 km


czwartek, 23 sierpnia 2012

Dzień 47.

   Dla niektórych z nas poranek do najprzyjemniejszych nie należał. Ola, Władzia i Tomek czymś się wczoraj struli i w zasadzie do południa nie byli w stanie funkcjonować. W związku z tym na zaplanowaną wycieczkę do Sydney Olympic Park pojechaliśmy dopiero o 13.00. Wcześniej na ile zdrowie pozwalało, pakowaliśmy torby i walizki, szykując się do jutrzejszego opuszczenia kamperów. Po kompleksie olimpijskim Sydney 2000 szwendaliśmy się godzinę z hakiem przy niezwykle silnym i porywistym wietrze.

Znicz olimpijski

Nasza medalistka

   Następnie pojechaliśmy na znany nam już z początku pobytu w Australii Grand Pines Caravan Park położony nieopodal lotniska. Tutaj zaczęliśmy szykować się do zorganizowanej przez Władzię urodzinowej kolacji w Club Rivers. Rezerwację mieliśmy zrobioną na 18.00, więc trzeba się było spieszyć.

A Tomcio bawi się w najlepsze

   Tuż po 17.00 wyjechaliśmy i po pięćdziesięciu minutach byliśmy na miejscu. Prócz Władzi i Piotra, spotkaliśmy się z niewidzianym od dziesięciu lat Adamem (był sam, gdyż Alice jest akurat na Tajwanie) oraz poznaliśmy teściów Moniki: Jenny i Kena. Niestety stan zdrowia Kyle’a uniemożliwił mu i tym samym Monice, przyjazd do klubu. Szkoda, bo bardzo cieszyliśmy się, że ich znowu zobaczymy. Było bardzo sympatycznie. Dzieciaki dokazywały na niewielkim placu zabaw w stylu naszego Figloraju, my zjedliśmy smaczną kolację, a później na stół wjechał „upieczony” przez Władzię tort ze świeczkami.

Moje czterdzieści świeczek

   Spotkanie skończyło się po 21.00. Pożegnanie chwilę trwało, no bo w końcu następny raz zobaczymy się najwcześniej za pięć lat.

Wychodzimy z Club Rivers

   Spod klubu wróciliśmy na nasz kemping, położyliśmy dzieciaki spać i jeszcze na chwilę spotkaliśmy się z Sitkami próbując dokonać odprawy na jutrzejszy lot. Bezskutecznie. Zastanawiamy się czy wróży to nam podobne przygody jak podczas podróży w tę stronę.

Przebieg dziś: 63,40 km
Razem: 10 345,10 km

środa, 22 sierpnia 2012

Dzień 46.

   To już jest koniec. Gdy dzisiejszego wieczoru zaparkowaliśmy na podjeździe do Władzinego domu, zamknęła się nasza licząca ponad dziesięć tysięcy kilometrów pętla po kraju kangura. Przeleciało…

   Ze schludnego kempingu wyjechaliśmy tuż po 10.00, by po niecałej godzinie zostawić kampery pod stacją kolejową w Narwee, znajdującą się kilkaset metrów od Władzi. Stąd pojechaliśmy kolejką podmiejską na Kings Cross. Spacer po tej dzielnicy rozpusty, pełnej tanich schronisk młodzieżowych, kafejek internetowych i oczywiście domów publicznych, rozpoczęliśmy od chlapania się w wyglądającej jak gigantyczny dmuchawiec, fontannie.

Fontanna na Kings Cross


Doszliśmy aż do Oxford Street, którą wróciliśmy do centrum, posilając się w Hyde Parku przy kolejnej fontannie.

Lidka przy reklamie swojego ulubionego napoju

Widok na centrum

Przy jeszcze innej wielką radochę sprawił nam wszystkim, a w szczególności dzieciom, pan robiący przeróżnej wielkości bańki mydlane.

Ale bania...

Tomek goni bańki

Na co mnie stać?

   Po dotarciu w okolice Queen Victoria Building wsiedliśmy do Sydney Monorail – jednoszynowej kolejki robiącej pętlę przez centrum i Darling Harbour. Przejażdżkę zakończyliśmy nieopodal Town Hall Station – stacji z której wróciliśmy do Narwee. Maja bardzo już chciała spotkać się z babcią Władzią. Czym prędzej podjechaliśmy więc na Mercury Street, by już po chwili witać się z domownikami. Dzieci zaczęły natychmiast szaleć, froterować sobą podłogę i ogólnie demolować salon. Uspokoiły się dopiero, gdy każde z nich dostało od jednego ze studentów paczkę chipsów. Chwilę pogadaliśmy, a następnie wróciliśmy do kamperów by położyć dzieci spać. Późnym wieczorem, nakarmiwszy Piotra i studentów, odwiedziła nas Władzia. Imprezowaliśmy miło do popółnocy przy rumie Bundaberg i winie. Tym samym zaczęliśmy świętowanie moich czterdziestych urodzin.

Przebieg dziś: 57,50 km
Razem: 10 281,70 km


wtorek, 21 sierpnia 2012

Dzień 45.

   W zupełności skutecznie! Wreszcie nie zmarzliśmy i wstawało się bardzo miło. Kilka minut po 10.00 wyjechaliśmy z Oberon w stronę Katoomby. Trasa wiła się przez malownicze przełęcze Gór Błękitnych, lecz niestety zdecydowanie mniej pięknie wyglądały rozjechane na niej wombaty i kangury.

Lubimy te znaki

   W australijskiej „Wiśle” podjechaliśmy na Echo Point z którego podziwialiśmy Blue Mountains i oczywiście Three Sisters.

Maja przy Trzech Siostrach


Następnie poszliśmy na krótki szlak wiodący na pierwszą z nich. Aby tam dotrzeć, musieliśmy pokonać Giant Steps (na których Gosia zaliczyła upadek dotkliwie obijając sobie golenie i zarazem rezygnując z dotarcia do celu) i krótki mostek.

Pod pierwszą z Trzech Sióstr

Blue Mountains

   Po powrocie ze spaceru pojechaliśmy na Blue Mountains Drive – okrężną trasę widokową. Na jednym z kilku znajdujących się na niej przystanków, zrobiliśmy sobie obiad w pięknej scenerii.

Pychota

   Z Katoomby skierowaliśmy się do Sydney. Na noc stoimy na kempingu Nepean River Holiday Village w Emu Plains, skąd mamy niecałe sześćdziesiąt kilometrów do Władzi.

Przebieg dziś: 140,90 km
Razem: 10 224,20 km



poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Dzień 44.

   Kolejna bardzo zimna noc. Gdy rano wstaliśmy, temperatura w aucie wynosiła 13ºC, a na zewnątrz -2,5ºC. Ale nie było rady – przed 10.00 musieliśmy opuścić, skądinąd bardzo przyjemny, kemping. Najkrótsza droga z Oberon do Jenolan Caves liczy niecałe trzydzieści kilometrów, i spodziewaliśmy się dotrzeć na miejsce po pół godzinie. Jednak w połowie drogi zaskoczył nas znak informujący, iż z powodu oblodzenia, szosa jest zamknięta. Jak się miało później okazać, informacja ta była nieprawdziwa i tylko ktoś zapomniał, bądź nie zdążył jeszcze po wczorajszych opadach śniegu, usunąć znaku zakazującego dalszej jazdy. Nieświadomi tego faktu zawróciliśmy i nadkładając ponad czterdzieści kilometrów, pojechaliśmy do Jenolan Caves przez Hampton – trasą zalecaną dla autobusów. Na miejsce dotarliśmy tuż przed południem.

Papużka w Jenolan Caves

   Natychmiast kupiliśmy bilety na wycieczkę z przewodnikiem po jednej z otwartych dla zwykłych turystów jaskini – Orient Cave. W sumie jest ich tu wszystkich (do tej pory odkrytych) około trzysta sześćdziesiąt, lecz tylko dziewięć z nich udostępniono zwiedzającym. Jako, że mieliśmy ponad półtorej godziny luzu, wróciliśmy do kamperów by przygotować obiad.

Zagadka: kto gotuje, a kto tylko udaje?

W tym czasie dzieci po dowództwem Lidki szalały po parkingu.

Nie pozowane

   O 13.30 zebraliśmy się w wyznaczonym miejscu i ruszyliśmy prowadzeni przez lekko nawiedzonego przewodnika do jaskini. Zwiedzanie zajęło dziewięćdziesiąt minut, w czasie których zobaczyliśmy wiele spektakularnych formacji krasowych. Groty są pięknie oświetlone, co niezwykle podkreśla ich urodę, a nasz przewodnik, dzięki swemu niepowtarzalnemu stylowi opowiadania, dodał zwiedzaniu sporo kolorytu.

Orient Cave

W Orient Cave

   Po opuszczeniu Orient Cave poszliśmy jeszcze sami do Nettle Cave, a następnie opuściliśmy Jenolan i wróciliśmy do Oberon na ten sam co wczoraj kemping, robiąc po drodze zakupy i tankując.


Gdy meldowaliśmy się w recepcji, poskarżyłem się na niezwykle surową tutejszą zimę i fakt, iż nasze kamperowe klimy sobie z nią nie radzą. Przemiła menagerka natychmiast zareagowała i dzisiejszą noc spędzimy dogrzewani wypożyczonymi farelkami. Zobaczymy rano na ile skutecznie…

Przebieg dziś: 97,70 km
Razem: 10 083,30 km


niedziela, 19 sierpnia 2012

Dzień 43.

   Ogrzewanie dzisiejszej nocy nas nie zawiodło, więc spało się wyśmienicie. Dodatkowo nie musieliśmy wymeldować się z kempingu do 10.00, w związku z czym mieliśmy spokojny, niedzielny poranek bez gonitwy. Dzieciaki rozrabiały to u Sitków, to u nas, bo na zabawy podwórkowe było jednak zbyt zimno.

Lekcja angielskiego


   Około 11.00 oporządziliśmy auta i pojechaliśmy do Big Merino – wielkiego, betonowego barana. Wewnątrz zwiedziliśmy skromną, niezbyt ciekawą wystawę poświęconą hodowli owiec i produkcji wełny. W przylegającym do kiczowatego barana sklepie z pamiątkami można było kupić australijskie i nowozelandzkie wełniane wyroby w astronomicznych cenach.

Big Merino w Goulburn

   Po 13.00 pojechaliśmy do Goulburn Brewery – najstarszego, wciąż czynnego browaru w Australii. Tutejsze ekspozycje mocno nas zdumiały: zapuszczone budynki, pordzewiałe resztki urządzeń, kuriozalne wystawy dotyczące Egiptu, architektury, matematyki – całość bez ładu i składu. Wszędzie mnóstwo kurzu, pajęczyn i sypiącego się tynku. Zaiste bardzo klimatyczne miejsce. Uwieńczeniem „zwiedzania” była degustacja produkowanych tutaj, według starych receptur, piw typu Ale.

Łódź wikingów w browarze...

Na dziedzińcu browaru

   Z browaru wróciliśmy w okolice Wielkiego Merynosa by zjeść lunch w tłumnie odwiedzanej piekarnio-cukierni - The Bakery of Goulburn. Najbardziej smakowało Nadii.

Dobra zupa...

   Po obiedzie wyruszyliśmy w Góry Błękitne, by wieczorem dotrzeć do Oberon, skąd jutro wybieramy się do Jenolan Caves.

Abercrombie River

Na przełęczy w Blue Mountains

   Jest bardzo zimno, a w nocy ma być mróz, więc zapewne nasze ogrzewanie sobie nie poradzi.

Przebieg dziś: 156,40 km
Razem: 9 985,60 km


sobota, 18 sierpnia 2012

Dzień 42.

   Ależ w nocy było zimno! Jak się później okazało, zewnętrzne agregaty po prostu nam zamarzły i straciły swoją sprawność. Dlatego nie potrafiliśmy osiągnąć w kamperach temperatury wyższej niż kilkanaście stopni. Dzisiaj postanowiliśmy odwiedzić Australian War Memorial z mieszczącym się w nim War Museum, na które dziesięć lat temu zabrakło nam czasu. Jako, że spaliśmy niedaleko centrum, bardzo szybko znaleźliśmy się na miejscu. Po drodze zatrzymaliśmy się jeszcze w Canberra and Region Visitors Centre, w którym wzięliśmy ulotki oraz plan miasta. Po spędzeniu kilku chwil przy eksponatach zgromadzonych wokół budynku Australian War Memorial oraz przy grobie nieznanego żołnierza i tablicach upamiętniających poległych na różnych frontach Australijczyków, weszliśmy do War Museum.

Australian War Memorial

Dzieci na czołgu, a Ola stoi na...

... takiej tabliczce

Widok na parlamenty sprzed War Memorial

   Jego zbiory i ekspozycje wywarły na nas ogromne wrażenie. Szczególnie ciekawie przedstawione zostały: bitwa o Gallipoli i kampania na szlaku Kokoda. Jednak aby rzetelnie i spokojnie zwiedzić wszystkie wystawy, należałoby tutaj spędzić kilka dni (i nie mieć ze sobą dzieci). Nie ma się co dziwić, że ten pomnik wojny jest – po gmachu opery w Sydney – najczęściej odwiedzanym miejscem w całej Australii. Na pewno będziemy chcieli tu jeszcze kiedyś wrócić.

Avro Lancaster "G for George"

    Pod presją wynudzonych i marudzących już dzieciaków, opuściliśmy Australian War Memorial. Było już późne popołudnie i słońce pomału chyliło się ku zachodowi, gdy wjechaliśmy na punkt widokowy Mount Ainslie (842 m) z którego roztacza się widok na Canberrę i okolice.

Widok z Mount Ainslie

Misska

Ola z Tomkiem na Mount Ainslie

   Ze wzgórza pojechaliśmy pod gmach starego Parliament House, przy którym znajduje się, wyglądająca jak kiosk, Aboriginal Embassy.

Old Parliament House

Ambasada Aborygeńska

Namioty Aborygenów przed parlamentem

A dzieciakom wszystko jedno...

   Wróciwszy do kamperów, podjęliśmy decyzję wyjazdu z tego zimnego miasta i ruszyliśmy do Goulburn. Stoimy na Goulburn South Caravan Park i cieszymy się z ciepełka, bo nasze klimy póki co, działają bez zarzutu.

Przebieg dziś: 111,90 km
Razem: 9 829,20 km