sobota, 28 lipca 2012

Dzień 21.

   Gdy dzisiaj tuż po 9.00 na naszą rest areę podjechał kamper z naklejkami Britza i po chwili wysypała się z niego rodzina Sitków, doświadczyliśmy na własnej skórze, cudu zmartwychwstania. To co w tym momencie czuliśmy, można chyba porównać tylko do emocji, jakie przeżywali ludzie odnajdujący swoich bliskich po wojennej zawierusze, a o których śmierci byli już przekonani.

   Kładąc się wczoraj spać, po kilku godzinach bezowocnego oczekiwania, byliśmy mocno zaniepokojeni. Minęła północ, a Sitków wciąż nie było i co gorsza, ich telefon nie odpowiadał. Pocieszaliśmy się jednak, że pewno zdroworozsądkowo zatrzymali się po drodze by odpocząć i nie ryzykować jazdy po męczącym dniu lub w najgorszym razie zabrakło im w górach paliwa, bo Tomek zapomniał zatankować i teraz muszą czekać do rana na jakiegoś stopa by podwiózł ich z baniaczkiem do najbliższej miejscowości. Po nerwowej nocy nastał zimny poranek. Zaczęliśmy codzienną krzątaninę, ale z każdą mijającą chwilą nasz niepokój się potęgował. Rozważaliśmy wszystkie możliwe nieszczęścia jakie mogły się im przytrafić i z minuty na minutę mieliśmy czarniejsze myśli. Cali w nerwach zjedliśmy śniadanie wciąż wypatrując czy nie podjeżdżają. Dochodziła 9.00, gdy stwierdziliśmy, że na 100% musiało wydarzyć się coś złego, bo do tej pory na pewno zdążyliby już do nas dojechać, a przynajmniej znaleźliby się w zasięgu sieci komórkowej, nawet gdyby spali po drodze. Zadzwoniłem na policję. Na szczęście dyżurny nie miał żadnego raportu o wypadku drogowym z udziałem kampera. Trochę nas to uspokoiło, ale nijak nie potrafiliśmy sobie wytłumaczyć co mogło ich zatrzymać, bo przecież bez ważnego powodu nie zostawiliby na noc Nadii u nas. Gdy właśnie ustalaliśmy co robimy dalej, czy jedziemy do najbliższej miejscowości by na posterunku policji zgłosić zaginięcie, czy wracamy domniemaną trasą ich przejazdu wypatrując na poboczach unieruchomionego kampera, nareszcie przyjechali. Kamień spadł nam z serca i wszyscy daliśmy wyraz swojej radości z tego spotkania. Witaliśmy się tak, jakbyśmy jako jedyni na Ziemi przeżyli globalny kataklizm. Okazało się, że Sitki spali zaledwie półtora kilometra od nas, na wcześniejszej rest arei. Po dotarciu do niej o 22.30 pomyśleli, że to jest właśnie nasze umówione miejsce przy skrzyżowaniu, a nas po prostu jeszcze nie ma i nie podjechali dalej by się upewnić. Na domiar złego, oba ich telefony uszkodziły się w czasie ładowania i nie dało się z nich dzwonić. Całe szczęście, że wszystko się dobrze skończyło. Po powitaniu zaprosiliśmy ich do nas na herbatę by podzielili się wrażeniami z wycieczki na rafę. Wszystkim się bardzo podobało. Spędzili dzień snorkelingując, obserwując rafę z łodzi o przeszklonym dnie i burtach, podziwiając ryby z podwodnego obserwatorium oraz, co dla Tomka najważniejsze, zajadając się na lunch owocami morza. Po wysłuchaniu opowieści i wypiciu herbaty, ruszyliśmy w kierunku Karumby położonej nad zatoką Karpentaria. Mamy nadzieję dotrzeć tam jutro. Kilkanaście kilometrów za skrętem w Gulf Developmental Road zjechaliśmy do Undary chcąc odwiedzić Undara Volcanic National Park z charakterystycznymi dla tego miejsca wulkanicznymi kominami. Na miejscu okazało się jednak, że oglądać można je tylko podczas zorganizowanych wycieczek z przewodnikiem, a następna będzie dopiero za dwie godziny. Nie bardzo nam się to uśmiechało, więc udaliśmy się jedynie na półtoragodzinny spacer po urokliwej okolicy i ruszyliśmy dalej na zachód.

Na spacerze

She's cute, isn't she?

Na szlaku

   Przed zatrzymaniem się na noc zrobiliśmy już tylko dwa postoje – jeden na punkcie widokowym i drugi w Georgetown na dumpa. Ruch samochodowy w tej części Australii jest niewielki. Często przez kilkadziesiąt minut nie mijamy ani jednego pojazdu. Nadszedł więc czas by spełnić obietnicę i dać dzieciakom trochę pokierować. Chorowali na to od kiedy zobaczyli na zdjęciach z Kanady jak Zosia i Lidka prowadzą kampera.

Na punkcie widokowym

Dzieciaki...

... powożą

   Nocujemy w połowie drogi między Georgetown, a Croydon w przydrożnej zatoce. Jest tu cisza i spokój, gdyż jesteśmy prawie sami, a samochody przejeżdżają raz na kilka godzin. Wczuwamy się w urokliwy klimat buszu. Rozpaliliśmy ognisko ku uciesze dzieciaków, a Sitki zjedli wykwintną kolację na ławeczce nieopodal.

Ognisko

   Wieczór przeciągnął się do północy. Siedzieliśmy przy ognisku popijając wino, piwo i śpiewając piosenki. Jak do tej pory był to najmilej zakończony dzień tych wakacji.

Przebieg dziś: 244,80 km
Razem: 3 857,90 km

1 komentarz:

  1. Co to byla za wykwintna kolacja w takim pustkowiu? Jakis dingo z rusztu?

    OdpowiedzUsuń