Gdy dzisiaj tuż po 9.00 na naszą rest areę podjechał kamper z
naklejkami Britza i po chwili wysypała się z niego rodzina Sitków,
doświadczyliśmy na własnej skórze, cudu zmartwychwstania. To co w tym momencie
czuliśmy, można chyba porównać tylko do emocji, jakie przeżywali ludzie
odnajdujący swoich bliskich po wojennej zawierusze, a o których śmierci byli już
przekonani.
Kładąc się wczoraj spać, po kilku godzinach
bezowocnego oczekiwania, byliśmy mocno zaniepokojeni. Minęła północ, a Sitków
wciąż nie było i co gorsza, ich telefon nie odpowiadał. Pocieszaliśmy się
jednak, że pewno zdroworozsądkowo zatrzymali się po drodze by odpocząć i nie
ryzykować jazdy po męczącym dniu lub w najgorszym razie zabrakło im w górach
paliwa, bo Tomek zapomniał zatankować i teraz muszą czekać do rana na jakiegoś
stopa by podwiózł ich z baniaczkiem do najbliższej miejscowości. Po nerwowej
nocy nastał zimny poranek. Zaczęliśmy codzienną krzątaninę, ale z każdą
mijającą chwilą nasz niepokój się potęgował. Rozważaliśmy wszystkie możliwe
nieszczęścia jakie mogły się im przytrafić i z minuty na minutę mieliśmy
czarniejsze myśli. Cali w nerwach zjedliśmy śniadanie wciąż wypatrując czy nie
podjeżdżają. Dochodziła 9.00, gdy stwierdziliśmy, że na 100% musiało wydarzyć się
coś złego, bo do tej pory na pewno zdążyliby już do nas dojechać, a
przynajmniej znaleźliby się w zasięgu sieci komórkowej, nawet gdyby spali po
drodze. Zadzwoniłem na policję. Na szczęście dyżurny nie miał żadnego raportu o
wypadku drogowym z udziałem kampera. Trochę nas to uspokoiło, ale nijak nie
potrafiliśmy sobie wytłumaczyć co mogło ich zatrzymać, bo przecież bez ważnego
powodu nie zostawiliby na noc Nadii u nas. Gdy właśnie ustalaliśmy co robimy
dalej, czy jedziemy do najbliższej miejscowości by na posterunku policji
zgłosić zaginięcie, czy wracamy domniemaną trasą ich przejazdu wypatrując na
poboczach unieruchomionego kampera, nareszcie przyjechali. Kamień spadł nam z
serca i wszyscy daliśmy wyraz swojej radości z tego spotkania. Witaliśmy się tak,
jakbyśmy jako jedyni na Ziemi przeżyli globalny kataklizm. Okazało się, że
Sitki spali zaledwie półtora kilometra od nas, na wcześniejszej rest arei. Po
dotarciu do niej o 22.30 pomyśleli, że to jest właśnie nasze umówione miejsce
przy skrzyżowaniu, a nas po prostu jeszcze nie ma i nie podjechali dalej by się upewnić. Na domiar złego, oba
ich telefony uszkodziły się w czasie ładowania i nie dało się z nich dzwonić. Całe
szczęście, że wszystko się dobrze skończyło. Po powitaniu zaprosiliśmy ich do
nas na herbatę by podzielili się wrażeniami z wycieczki na rafę. Wszystkim się
bardzo podobało. Spędzili dzień snorkelingując, obserwując rafę z łodzi o
przeszklonym dnie i burtach, podziwiając ryby z podwodnego obserwatorium oraz,
co dla Tomka najważniejsze, zajadając się na lunch owocami morza. Po
wysłuchaniu opowieści i wypiciu herbaty, ruszyliśmy w kierunku Karumby
położonej nad zatoką Karpentaria. Mamy nadzieję dotrzeć tam jutro. Kilkanaście
kilometrów za skrętem w Gulf Developmental Road zjechaliśmy do Undary chcąc
odwiedzić Undara Volcanic National Park z charakterystycznymi dla tego miejsca
wulkanicznymi kominami. Na miejscu okazało się jednak, że oglądać można je
tylko podczas zorganizowanych wycieczek z przewodnikiem, a następna będzie
dopiero za dwie godziny. Nie bardzo nam się to uśmiechało, więc udaliśmy się jedynie na półtoragodzinny spacer po urokliwej okolicy i ruszyliśmy dalej na
zachód.
|
Na spacerze |
|
She's cute, isn't she? |
|
Na szlaku |
Przed zatrzymaniem się na noc zrobiliśmy już tylko dwa postoje – jeden
na punkcie widokowym i drugi w Georgetown na dumpa. Ruch samochodowy w tej części
Australii jest niewielki. Często przez kilkadziesiąt minut nie mijamy ani
jednego pojazdu. Nadszedł więc czas by spełnić obietnicę i dać dzieciakom
trochę pokierować. Chorowali na to od kiedy zobaczyli na zdjęciach z Kanady jak
Zosia i Lidka prowadzą kampera.
|
Na punkcie widokowym |
|
Dzieciaki... |
|
... powożą |
Nocujemy w połowie drogi między Georgetown, a
Croydon w przydrożnej zatoce. Jest tu cisza i spokój, gdyż jesteśmy prawie
sami, a samochody przejeżdżają raz na kilka godzin. Wczuwamy się w urokliwy
klimat buszu. Rozpaliliśmy ognisko ku uciesze dzieciaków, a Sitki zjedli
wykwintną kolację na ławeczce nieopodal.
|
Ognisko |
Wieczór przeciągnął się do północy.
Siedzieliśmy przy ognisku popijając wino, piwo i śpiewając piosenki. Jak do tej
pory był to najmilej zakończony dzień tych wakacji.
Przebieg dziś: 244,80 km
Razem: 3 857,90 km
Co to byla za wykwintna kolacja w takim pustkowiu? Jakis dingo z rusztu?
OdpowiedzUsuń