piątek, 27 lipca 2012

Dzień 20.

   Trzy tygodnie temu wyjechaliśmy z Polski. Przeleciało… Mija szesnasty dzień przemierzania tego wielkiego kraju, a jak do tej pory poruszaliśmy się tylko wzdłuż wschodniego wybrzeża. Australię za którą tak tęskniliśmy, tę czerwoną, suchą, wypaloną słońcem zostawiliśmy sobie na deser. I dzisiaj nadszedł wreszcie ten dzień, w którym przekroczyliśmy Wielkie Góry Wododziałowe zapuszczając się pomału w Outback.

   Wyspaliśmy się. Gdyby nas Majka nie ponaglała do wstania z wyrek, jeszcze byśmy chętnie poleżeli. My dopiero otwieraliśmy oczy, a Sitki byli już po śniadaniu i kończyli przygotowania do wycieczki na Wielką Rafę Koralową. Kilkanaście minut później podrzucili nam Nadię, która spędzi dzisiejszy dzień z nami. Po krótkim pożegnaniu pojechali. My tymczasem nieśpiesznie zjedliśmy śniadanie, przygotowaliśmy auto do drogi i zaczęliśmy się zastanawiać gdzie dziś pojechać i co robić. W każdym razie pewne było to, że musi być woda, bo dzieciakom bardzo zależało na pływaniu. Z kilku pomysłów ostatecznie zdecydowaliśmy się na wizytę w Lake Eacham National Park, mieszczącym się kilka kilometrów na wschód od Yungaburra. Krater dawno wygasłego wulkanu wypełnia tu jezioro z krystalicznie czystą i przejrzystą, aczkolwiek dosyć chłodną wodą.
   Po wyjechaniu z parkingu na którym spędziliśmy noc, przejechaliśmy przez centrum Port Douglas i skierowaliśmy się, na Flagstock Lookout pokonując prowadzący do niego bardzo stromy podjazd. Z punktu roztaczał się widok na miasto i długą miejską plażę.

Flagstock lookout

   Prosto stamtąd wyruszyliśmy do odległego o sto dwadzieścia kilometrów Lake Eacham National Park. Droga z Port Douglas początkowo pięła się serpentynami ostro w górę, znak, że zaczęliśmy pokonywać Wielkie Góry Wododziałowe. Wiodła przy tym cały czas przez bujny, pomimo pory suchej, las deszczowy, więc widoki mieliśmy bajeczne. Po przekroczeniu gór i wjechaniu na Płaskowyż Atherton, krajobraz zmienił się diametralnie, ale nadal pozostał malowniczy, taki jaki wszyscy znamy z pocztówek z australijskiego interioru. Zaczęły się wreszcie wielkie, puste przestrzenie z rzadka usiane farmami. Długie odcinki szosy były prościutkie i pozbawione większych wzniesień. Przyroda zdecydowanie zubożała i zrobiło się sucho. Mijane po drodze niewielkie, prowincjonalne miasteczka mają już ten charakterystyczny dla outbacku klimat australijskiego „no worries”. Bardzo za tym tęskniliśmy. Po drodze w Mareeba zatankowaliśmy, uzupełniliśmy wodę i o 13.00 dotarliśmy nad Eacham Lake. Temperatura oscylowała wokół 21°C, a niebo było częściowo zachmurzone i słońce przebijało się sporadycznie. Woda również nie była zbyt ciepła, ale pomimo oporów weszliśmy do niej we trójkę: Maja, Tomek i ja. Początkowo mieliśmy lekkie obawy, gdyż nad brzegiem wił się w trawie jakiś czarny wąż. Jednak według zapewnień kolesia, który mu się przyglądał, był to nieszkodliwy wąż wodny. Pomimo tego byliśmy mu (wężowi, nie kolesiowi) wdzięczni, iż nie zechciał nam towarzyszyć w czasie kąpieli. 

Nie ma węża... nuuudy...

  Po wyjściu z wody, gdy zmarzliśmy już wystarczająco, poleżeliśmy sobie na trawie grzejąc się w promieniach popołudniowego słońca, które wreszcie przedarło się przez chmury. Nad brzegiem Eacham Lake pozostaliśmy do wieczora czekając aż zadzwonią Sitki dając nam znać, iż zakończyli już swoją wyprawę na Rafę i wyjeżdżają z Port Douglas. W tym czasie zjedliśmy tu obiad, racząc się trunkami, a dzieciaki świetnie bawiły się we trójkę, na przemian to wewnątrz, to na zewnątrz kampera.

Laba...

Obiad...



  O 16.45 zadzwonił Tomek i postanowiliśmy spotkać się na umówionej rano rest arei sześćdziesiąt osiem kilometrów za Mount Garnet. Było już kilka minut po18.00 i zapadał zmrok, gdy udało nam się wyruszyć. Wcześniej jeszcze Ola wykąpała całą trójkę maluchów, a ja poznosiłem do auta cały rozwleczony w ciągu tych kilku godzin po trawniku ekwipunek. Dzielące nas od umówionego miejsca sto siedemdziesiąt dwa kilometry wiodły przez teren płaskowyżu, więc droga to wznosiła się, to znów opadała, ale na szczęście pozbawiona była serpentyn. Zresztą różnice wzniesień również nie były duże, więc jechało się przyjemnie. Na miejsce dotarliśmy o 21.00, przenieśliśmy dzieciaki do łóżek i zaczęliśmy czekać na Sitków, obstawiając o której przyjadą. Mają spory kawałek do przebycia, a na pewno są po dzisiejszym dniu pełnym wrażeń, nieźle zmęczeni. Jak na razie nie potrafimy się do nich dodzwonić – pewno pokonują Wielkie Góry Wododziałowe, a tam licho z zasięgiem.

Przebieg dziś: 312,00 km
Razem: 3 613,10 km

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz