niedziela, 8 lipca 2012

Dzień 0 (podróż)

   To już dzisiaj! Za niecałe siedem godzin ruszamy w naszą podróż do Australii. Najpierw busem do Krakowa, a następnie lecimy do Sydney z dwiema przesiadkami po drodze. Wczoraj po południu zadzwonił do mnie kierowca naszego busa ze złą nowiną: padła mu klima. Będzie ją próbował dzisiaj rano naprawić, ale jeśli mu się nie powiedzie, to zanim dotrzemy do Balic, będziemy już nieźle wykończeni i przepoceni, gdyż na dzisiaj zapowiada się upał sporo powyżej 30°C.

   Ostatnie godziny spędzamy na dopakowaniu bagaży oraz przygotowaniu domu na naszą długą nieobecność. Mam nadzieję, że o niczym nie zapomnieliśmy. Jedyne co nas teraz jeszcze martwi, to stan zdrowia Tomka. Choć w ciągu dnia jest wesoły, skory do zabawy i już nie gorączkuje, to jednak widać osłabienie chorobą, gdyż dużo więcej śpi. No i ta wysypka na całym ciałku wciąż się utrzymuje, zmieniając się gdzie nie gdzie w pęcherzyki jakby po oparzeniu. Dobrze przynajmniej, że nie swędzi go to zbyt mocno. W każdym razie Ola włączyła mu wczoraj antybiotyk, więc mamy nadzieję, że teraz już z każdą godziną będzie lepiej i lot minie spokojnie.

Na walizkach
 
   Gdy piszę te słowa jest już niedziela 8 lipca (urodziny mojego Taty), godzina 5.20. Lecimy Airbusem A380 z Singapuru do Sydney i jesteśmy gdzieś nad Oceanem Indyjskim 4700 kilometrów od celu. Wszyscy jesteśmy mocno zmęczeni i większość śpi lub próbuje spać. Lecimy w ósemkę, bo Tomek i Lidka polecieli osobno i do tego sporo wcześniej od nas, więc na miejscu powinni być za około pół godziny, gdy tymczasem my z powodów o których poniżej, dopiero gdzieś o 10.30. Teraz jesteśmy już spokojni, w miarę zrelaksowani i tylko czekamy by wreszcie postawić stopy na australijskiej ziemi. A jeszcze kilka godzin temu nie było to wcale pewne, gdyż takich przygód i perturbacji w podróży nigdy przedtem nie doświadczyliśmy. Ale od początku…

   Zamówiony bus przyjechał po nas punktualnie z (na całe szczęście, bo upał spory) naprawioną klimatyzacją. Pożegnawszy się z najbliższymi, sporo przed 15.00, ruszyliśmy na lotnisko do Balic zabierając po drodze Sitków.

Pożegnanie

Jazda minęła nam w wesołej atmosferze i po dwóch godzinach byliśmy na miejscu.

Jedziemy na lotnisko

Jesteśmy w Balicach

Bardzo szybko pozbyliśmy się bagażu i załatwiliśmy wszelkie formalności, po czym skierowaliśmy się do naszego gateu. I tam, początkowo w na pozór niewinny sposób, zaczęły się nasze kłopoty, które miały okazać się brzemienne w skutki. Czekając na godzinę planowego odlotu, usłyszeliśmy w pewnym momencie informację o opóźnieniu naszego samolotu. Ale jako, że tak to najczęściej z lotami bywa, nie przywiązaliśmy do tej informacji zbytniej wagi, zwłaszcza, iż początkowo opóźnienie to nie było aż takie duże. Gdy jednak w końcu znaleźliśmy się na pokładzie, okazało się, że musimy jeszcze kilkanaście minut odczekać do startu i koniec końców wzbiliśmy się w powietrze o ponad godzinę później niż powinniśmy. Mimo to w dalszym ciągu nie dopuszczaliśmy do siebie myśli, że coś może z tego powodu się poknocić. Jedynie mój sąsiad Andrzej (Polak mieszkający od dwudziestu pięciu lat w okolicach Melbourne) lekko się niepokoił faktem, iż może nie zdążyć na lot z Frankfurtu do Singapuru. Pokazał mi nawet swój plan podróży, z którego wynikało, że czasu na przesiadkę będzie miał rzeczywiście ledwo na styk, ale ja go uspokoiłem twierdząc, że skoro ma to jako jedną podróż, to i tak muszą na niego zaczekać.

Lecimy do Frankfurtu

Andrzej z Melbourne

Nie zorientowałem się wtedy jeszcze, że to ten sam lot, którym mieliśmy lecieć również my. Z tego faktu sprawę zdaliśmy sobie dopiero wysiadając we Frankfurcie. Ale dalej byliśmy pewni, że nic nam nie grozi. Co prawda po opuszczeniu samolotu podkręciliśmy ostro tempo i żwawo pognaliśmy do gateu przy którym stał nasz samolot do Singapuru, lecz okazał się on być na tyle daleko, że przemieszczenie zajęło nam ponad dwadzieścia minut, tak, że na miejsce dotarliśmy już po oznaczonej godzinie odlotu. Samolot jednak wciąż stał przy rękawie, co jeszcze na chwilę utwierdziło nas w błędnym przekonaniu, że jednak musiał poczekać. I tu nastąpił pierwszy zgrzyt. Obsługa wpuszczająca na pokład oznajmiła nam, że przybyliśmy zbyt późno i nie wejdziemy. Wtedy jeszcze nie uwierzyliśmy, że to możliwe, zwłaszcza, że panie zaczęły gdzieś dzwonić dopytując czy mogą nas jednak wpuścić, co na chwilkę nas uspokoiło. Jednak po kilku chwilach okazało się, że jednak nie i ku naszemu zdumieniu niemalże w tym samym momencie nasz samolot zaczął oddalać się od okien terminalu definitywnie uświadamiając nam, że mamy kłopot. Ogarnęło nas uczucie zdumienia i niedowierzania, że takie coś mogło przytrafić się akurat nam. Na sekundę poczuliśmy się bezsilni i nie bardzo wiedzieliśmy co robić dalej, a było nas w takiej sytuacji kilkanaście osób podróżujących z Krakowa. Jednak już po chwili stwierdziłem, że stanie z rozdziawionymi gębami nic nie da i trzeba zacząć działać. Podszedłem więc do pań z obsługi i zapytałem co mamy robić. Te odpowiedziały, że załatwią nam hotel i nazajutrz polecimy tym samym lotem. Kategorycznie nie zgodziliśmy się na taki scenariusz, wiedząc, że w niedzielę musimy odebrać kampery, a poza tym u Władzi na nas czekają i byłoby głupio rujnować im plany. Po przedstawieniu naszego stanowiska panie stwierdziły, że możemy w takim razie polecieć do Bangkoku, ale musimy się bardzo spieszyć, gdyż lot ten jest za piętnaście minut. Nie zastanawialiśmy się wcale i po kilku chwilach potrzebnych na wydrukowanie nowych kart pokładowych, byliśmy już na pokładzie starego, zdezelowanego Jumbo Jeta lecącego do Tajlandii. Razem ze zmianą lotu skończyły się nasze plany o wspólnym wesołym rejsie. Zamiast siedzieć wszyscy razem musieliśmy poczekać kilkanaście minut aż załoga dokona roszad wśród pasażerów, tak abyśmy mogli siedzieć przynajmniej dwójkami. I tak ostatecznie ja siedziałem z Majką, a Ola kilka rzędów przede mną z Tomkiem. Jedynie Sitkom udało się nie rozdzielić i mieli wszyscy miejsca obok siebie. Podróż do Bangkoku trwała długo i w zasadzie oprócz tego, że było ciasno, nerwowo i niewygodnie, niczego więcej o niej powiedzieć nie można. Na szczęście dzieci w większej części ją przespały, a i nam udało się na parę godzin zmrużyć oczy. Do Bangkoku dotarliśmy we wczesnych godzinach popołudniowych miejscowego czasu i tu spotkało nas miłe, zdarzenie. Otóż przy wyjściu z rękawa czekali ludzie z kartkami opatrzonymi naszymi nazwiskami i od razu zaprowadzili nas do samolotu lecącego do Singapuru. To napełniło nas ogromną dawką optymizmu, gdyż z obliczeń wyszło nam, że w takim układzie bez problemu zdążymy na nasze planowe loty z Singapuru do Sydney. Co prawda nie będziemy mieli już czasu na spokojne odświeżenie się pod prysznicem i zmianę bielizny, ale co tam… Grunt, że wszystko dobrze się skończyło i wracamy do pierwotnego planu podróży. Dodatkowo po obrzydliwym, ciasnym, brudnym i zatłoczonym Jumbo Jecie, lecieliśmy czyściutkim, nowiutkim i pustawym Boeingiem 777 linii Singapore Airlines z przemiłą obsługą i o niebo lepszą paszą. Po dwóch i pół godzinie lotu dotarliśmy do Singapuru na najładniejsze lotnisko świata. Tam szybciutko sprawdziliśmy kto o której i skąd leci i pożegnawszy Tomka i Lidkę udaliśmy się w ósemkę do naszego gateu. Mieliśmy ponad sześćdziesiąt minut, więc niespiesznie skorzystaliśmy wszyscy z toalety, wyszorowaliśmy zęby, a dzieci zaczęły szaleć, dokazywać i bawić się odreagowując kilkunastogodzinny przymusowy bezruch. Gdy nadeszła nasza kolej podeszliśmy do stanowiska sprawdzania kart pokładowych i paszportów, lecz ku naszemu zdumieniu nie zostaliśmy wpuszczeni do samolotu. Jak się okazało z nieznanych nam na razie przyczyn, Lufthansa anulowała nasze miejsca i w międzyczasie dostał je już ktoś inny. Mamy nadzieję, że Tomka i Lidkę nie spotkał podobny los, a że nie dało się do nich dodzwonić, sądzimy, że wylecieli planowo i będą na nas czekać w Sydney. Działo się to wszystko już w mniej więcej dwudziestej czwartej godzinie naszej podróży, więc moja irytacja została spotęgowana zmęczeniem jak i świadomością, że lada moment biedne dzieciaki padną i ciężko będzie im wytłumaczyć dlaczego nie mogą się położyć i odpocząć. Na domiar złego pogorszył się stan zdrowia Majki, a temperatura skoczyła jej do ponad 39°C. Nie daliśmy się spławić w prosty sposób na co liczyła paniusia odmawiająca nam wstępu na pokład, lecz kazaliśmy jej by znalazła kogoś, ktoś zaprowadzi nas do stanowiska transferowego przy którym należało wyjaśnić powód zamieszania jak i znaleźć jego rozwiązanie. Dzięki temu uporowi oszczędziliśmy sobie stania w kolejce oraz spowodowaliśmy, że zajęto się naszą sprawą poważnie. Niestety, nie zmieniło to faktu, że po raz kolejny w ciągu kilkunastu godzin, nasz samolot odleciał bez nas. Tymczasem przy stanowisku transferowym trwało gorączkowe poszukiwanie ośmiu miejsc w innym, lecącym do Sydney samolocie. I choć lata ich sporo (tego wieczoru było jeszcze kilka), to wcale nie okazało się to być łatwym zadaniem. Gdy w końcu znalazł się lot z potrzebną ilością wolnych miejsc (pięć godzin po naszym) i już się ucieszyliśmy, okazało się, że miejsca są pojedyncze, porozrzucane po całym samolocie i pomimo usilnych starań, pan załatwiający naszą sprawę nie potrafi tak poprzerzucać pasażerów by zapewnić nam przynajmniej po dwa siedzenia obok siebie. My jednak byliśmy zdecydowani brać nawet to, wiedząc, że Tomek będzie w Sydney o 6.00 rano bez adresu wypożyczalni kamperów, bez papierów potwierdzających rezerwacje oraz bez miejsca w którym mógłby poczekać na nas kolejną dobę. Pan jednak nalegał, że załatwi nam hotel i polecimy następnego dnia, gdyż załoga na pewno nie zgodzi się abyśmy lecieli nie towarzysząc dzieciom na siedzeniach obok. Ja jednak uparłem się, że pozostanie na noc w Singapurze absolutnie nie wchodzi w rachubę i na pewno będąc już na pokładzie uda nam się tak pozamieniać miejscami z innymi pasażerami, że nasze dzieci będą podróżować pod naszą opieką. Pan był bardzo sceptyczny twierdząc, że to co oczywiste w zachowaniu Europejczyków nie jest oczywiste tutaj. Pozostałem jednak nieugięty i w końcu dał za wygraną. Trwało to jednak około czterech godzin i byłem całą tą sytuacją serdecznie umęczony. Koniec końców otrzymaliśmy wreszcie upragnione karty pokładowe (miejsca porozrzucane po całym samolocie) i pognaliśmy do gateu. A przy gejcie tak, jak przewidziałem, natychmiast miła pani z obsługi Singapore Airlines zajęła się nami i już po chwili (przy pomocy tegoż samego pana z transfer desku) mieliśmy cztery miejsca obok siebie, dwa kolejne również obok siebie lecz w dalszej części samolotu i tylko dwa pozostały rozstrzelone, ale dzieliły je od siebie zaledwie dwa siedzenia, a jedno z nich znajdowało się tuż za naszą czwórką. Ta sytuacja jednak też nie trwała zbyt długo i przy pomocy stewardesy już po chwili udało mi się tak to zorganizować, że siedzieliśmy wszyscy razem.

Lotnisko w Singapurze

Lecimy do Sydney

   I tak to w tej chwili wygląda. Właśnie minęła 7.00 czasu Sydney, wszyscy już śpią, a ja kończę na razie to pisanie i też spróbuję się zdrzemnąć, bo dzisiaj czeka nas intensywny dzień. Oby na tym skończyły się nasze kłopoty i dalej czekały nas już tylko beztroskie wakacje. Monitor przede mną pokazuje mi, że lecimy już nad Australią Zachodnią i lądujemy za trzy godziny i dwadzieścia minut.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz